Wybierz swój język

Strona głównagodło służby cywilnej
Biuletyn Informacji Publicznej

Chcieli pomścić klęskę wrześniową, zrujnowaną Warszawę i wszystkie inne krzywdy doznane z rąk niemieckich okupantów. Gdy 80 lat temu polscy pancerniacy przekraczali granicę z III Rzeszą, nie kryli żądzy odwetu. Choć z Niemcami mieli „rachunki” do wyrównania, bili się twardo, lecz po rycersku – zgodnie z rozkazem swego dowódcy.

Żołnierze 1. Dywizji Pancernej mieli za sobą setki przebytych kilometrów, dziesiątki bitew i miesiące spędzone pod bronią. Pomimo wszystkich przeciwności walczyli do samego końca wojny rozpętanej przez Niemców. Symbolicznym zwieńczeniem ich szlaku bojowego było zdobycie bazy Kriegsmarine w Wilhelmshaven i zatknięcie polskiej flagi na miejscowym ratuszu.

Niemcy, czyli wróg nr 1

Zaledwie miesiąc wcześniej, 8 kwietnia 1945 roku, dywizja gen. Stanisława Maczka – przydzielona organizacyjnie do 2. Korpusu Kanadyjskiego – weszła na terytorium III Rzeszy, przekraczając granicę między rzekami Emsą i Wezerą. Żołnierz z naszywką „Poland” na ramieniu wkraczał właśnie na ziemie znienawidzonego wroga. – Niemcy nie przestały być wrogiem nr 1. Czyż dlatego, że nowy wróg – na odmianę „wróg aliant” zagroził od wschodu – mamy zapomnieć o wrześniu 1939 roku, zburzonej Warszawie, o Oświęcimiu o Dachau? – pytał gen. Maczek, zagrzewając swych podkomendnych do dalszej walki. W tym czasie Polska, opanowana przez Armię Czerwoną, znajdowała się już pod nową, tym razem sowiecką okupacją. Podkomendni gen. Maczka dobrze znali zdradzieckie ustalenia z Jałty, gdzie alianci oddali Stalinowi znaczną część przedwojennej Rzeczypospolitej. Wówczas jednak, wiosną 1945 roku, nic nie mogło zburzyć polskiej satysfakcji ze zdobywania, kilometr po kilometrze, niemieckiego terytorium. Żołnierze 1. Dywizji Pancernej pamiętali przy tym rozkaz swego dowódcy i nie zamierzali mścić się na pokonanych.

Topiliśmy się w błocie…

Już cztery dni po przekroczeniu granicy Polacy dokonali pierwszego spektakularnego sukcesu, wyzwalając obóz jeniecki w Oberlangen (Stalag VI C). Niemcy przetrzymywali w nim ponad 1700 bohaterek Armii Krajowej, uczestniczek Powstania Warszawskiego. Dzień później „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” informował: Polacy weszli do akcji na wszystkich frontach, 2. Korpus rozpoczął ofensywę, Dywizja Pancerna idzie naprzód, Amerykanie za Łabą – o 65 mil od Berlina. Żołnierz polski na ziemi niemieckiej.

Pancerny rajd w kierunku niemieckiego wybrzeża napotykał jednak na wiele przeszkód. – Nie byłoby przesadą określić, że topiliśmy się w błocie, szczególnie czołgi i działa samobieżne, zrywające gąsienicami cienką warstwę torfu i zagłębiające się w ciemną maź błota. Rzeka Leda okazała się rzeką bardziej bagnistą niż jakakolwiek na naszym Polesiu, a teren przed i za rzeką tak podmokły i poprzerzynany kanałami, że już nie tylko mosty, ale drogi i dojścia trzeba było budować, by iść naprzód – pisał gen. Maczek. Trudne warunki terenowe i kapryśna o tej porze roku pogoda mogły opóźnić, ale nie zatrzymać marszu Polaków do Wilhelmshaven. Trzon polskich sił stanowiły 10. Brygada Kawalerii Pancernej oraz 3. Brygada Strzelców, nacierające z dwóch kierunków. Wśród zdobytych po drodze miejscowości znalazły się m.in.: Aschendorf, Tunxdorf, Papenburg, Kollinghorst oraz Posthausen. – W miarę zbliżania się dywizji do Wilhelmshaven obrona niemiecka, złożona z mieszanych oddziałów marynarki wojennej, formacji spadochronowych i SS, staje się coraz twardszą – relacjonował dowódca dywizji.

 

maczek1.jpeg

Kapitulację przyjął płk Antoni Grudziński (w środku), zastępca dowódcy 10. Brygady Kawalerii
Pancernej wchodzącej w skład 1. Dywizji Pancernej, 4. z prawej dowódca 2. Pułku Pancernego
mjr Michał Gutowski, 1. z lewej por. Janusz Wincenty Barbarski. Fot. Ośrodek Karta

 

„Czarne diabły” w natarciu

Jeszcze niedawno, na wyzwalanych przez siebie terenach Belgii i Holandii, polscy żołnierze byli witani jak bohaterowie, podejmowani przez cywilów w ich domach oraz obdarowywani kwiatami. Teraz – na terytorium Niemiec – sytuacja uległa diametralnej zmianie. – Bił w oczy widok radości i wesela wylegającej na ulice ludności holenderskiej – wobec pustki zamkniętych okiennic i przywartych wrót, lub przemykających się Niemców z bladymi twarzami – odnotował gen. Maczek.

 – Jak Niemcy dowiedzieli się, że idzie polska dywizja, to wszystko uciekało. Tam, gdzie myśmy przejeżdżali przez wioski, to puste były. Nigdzie nie było żadnego cywila. (…) Tak się nas bali, że chowali się po kątach, po lasach, w bunkrach przez siebie wykopanych. W miejscowości jednej żeśmy stacjonowali trzy dni i nikogo nie było. Dopiero po trzech dniach jakiś staruszek się odważył – wspominał jeden z pancerniaków, Roman Lipiński.

Ludność niemiecka – wyjaśniał na łamach „Polski Walczącej” Maciej Feldhuzen (jeden z pierwszych polskich dziennikarzy, którzy od zachodu przekroczyli granicę III Rzeszy) – dzieliła się na trzy grupy: Są jeszcze nieliczni, którzy z uporem starają się wkraść w nasze łaski. Uśmiechają się, salutu ją, pozdrawiają, schodzą z drogi. Były już wypadki wyrażania „radości”, że to właśnie „rycerscy Polacy” a nie „obcy i nieznani Kanadyjczycy”. Druga grupa też schodzi z drogi, ale przyczyny dobrych manier są inne. To grupa zastraszonych, żyjących w ciągłej obawie przed zemstą „krwiożerczych, mściwych, dzikich Polaków”. Ci schodzą z chodnika na widok munduru zgodnie zresztą z „ich” regulaminem, ci stają nieustannie na baczność, wykonują na skinienie każdy rozkaz. Są grzeczni, poprawni, posłuszni, ale oczy ich ciągle biegają rozpaczliwie, węsząc niebezpieczeństwo. Trzecia grupa jest najliczniejsza: Niemcy, którzy nas nie widzą. Idą jak cienie, nie odwracając wzroku. Nie kłaniają się, nie zwracają żadnej uwagi, nie reagują. To nie jest pycha, to nie jest żądza jakiegoś odwetu, duszona pod maską obojętności. To jest całkiem po prostu odrętwienie, apatia, zmęczenie, rozpacz. To nie przedstawiciele pokonanego narodu, który poniósł największą klęskę na przestrzeni historii — to są ludzie, którzy stracili rodziny, dach nad głową, zajęcie. Którzy nie mają co jeść i nie wiedzą, co ich czeka.

„Zachowawczy” stosunek ludności niemieckiej do Polaków nie może dziwić, skoro propaganda III Rzeszy przedstawiała aliantów w jak najgorszym świetle. Szczególnie zła sława przylgnęła do dywizji gen. Maczka, nazywanej „czarną” lub „diabelską”. Rozgłaszano, że Polacy brutalnie mszczą się na Niemcach za wywołanie wojny i doznane krzywdy, zabijając m.in. cywilów. Nie miało to oczywiście żadnego odzwierciedlenia w faktach.

Ostatnia walka

30 kwietnia całą Rzeszą wstrząsnęła wiadomość o samobójstwie Adolfa Hitlera w oblężonym Berlinie. Nawet to jednak nie złamało oporu Niemców, którzy nie zamierzali oddawać Wilhelmshaven bez walki. 3 maja Polacy zajęli obszar na północ od Bad Zwischenahn, wychodząc na dogodną pozycję do ataku na niemiecką bazę Kriegsmarine. Podjęte następnego dnia pierwsze próby przełamania wrogich umocnień nie powiodły się, dlatego wsparto je ogniem artylerii. Wieczorem 4 maja do polskiego dowództwa nadeszła informacja o kapitulacji wojsk niemieckich w pasie działania brytyjskiej 21. Grupy Armii. Akt, podpisany przez admirała Hansa‐Georga von Friedeburga, nakazywał przerwanie ognia nazajutrz, 5 maja, o godzinie 8.00.

Polacy walczyli tak długo, jak tylko się dało, kończąc ostrzał wrogich pozycji dopiero… na minutę przed wejściem w życie wspomnianych ustaleń. Finałową wymianę ognia tak zapamiętał Marian Słowiński: Gdzieś między 6.00 a 7.00 rano odkręcam wieżę, lufę w kierunku na Wilhelmshaven, bo stoimy niedaleko, i całą amunicję sypię w tamtym kierunku. Wszystkie działa, nie tylko czołgowe, wszystko walki w kierunku na Wilhelmshaven. Nawałnica straszna. Wyżywamy się. Godzina – nie przesadzę chyba, ale tak 7.50, z minutami – ucichło. Wszystko wystrzelałem, dwa naboje tylko zostawiłem. Ósma rano, koniec wojny.

Chwilę później – zgodnie z zawartym porozumieniem – strzały i wybuchy ucichły. Strategicznie ważny port nad zatoką Jade, będący największą bazą niemieckiej marynarki wojennej, skapitulował! Po 283 dniach walk i ok. 1800 przebytych kilometrach, szlak bojowy pancerniaków dobiegł końca. 6 maja całe miasto znajdowało się już w polskich rękach.

 

maczek.jpeg

Gen. Stanisław Maczek. Fot. NAC

 

Tylko w Wilhelmshaven żołnierze gen. Maczka wzięli do niewoli prawie 34 tys. Niemców. Łącznie – czytamy we wspomnieniach dowódcy – Polakom poddały się: dowództwa twierdzy i bazy marynarki wojennej, floty „Ostfrisland”, 10. dywizji piechoty i ośmiu pułków piechoty oraz artylerii. Ponadto zdobyto na wrogu ogromne ilości sprzętu bojowego – w tym m.in. 3 krążowniki i 18 okrętów podwodnych, a także zapasy amunicji oraz żywności.

Korespondent Maciej Święcicki tak opisywał widok zastany po zajęciu miasta: Wilhelmshaven stanowi przykład dobrej, przyzwoitej roboty bombowców. Wojna inwazyjna, lądowa nie zdążyła tu dojść, zajrzała tylko oczami zwycięzców, przyjmujących kapitulację. Bombowce jednak nalatały się solidnie. Jedynymi fragmentami miejscowej architektury, które zdołały ocaleć, są wysokie schrony.

Cała zatoka – dodawał – usiana była wrakami zatopionych niemieckich okrętów. – Przedwcześnie jest dziś oceniać ilość niemieckich jednostek morskich, które zatopiono w zatoce portu Wilhelmshaven. W każdym razie była to duża część marynarki Rzeszy. Z dna na powierzchnię wody wyłażą gęsto, czasem jedne po drugich wierzchołki kominów lub metalowe wiązania okrętów. Przy molo wyzierają ściany kadłubów. Bomby wbiły w wodę dźwigi, żurawie, urządzenie portowe. Ostra fala, podrzucając naszą motorówkę, podrzuca również kłębowisko desek, resztki skrzyń, pokrywy od czegoś, co już nie istnieje i niezliczone masy złomu z rzeczy, które już nigdy nie wrócą do czynne go życia. Duże cmentarzysko okrętów. Zamarły port – relacjonował autor tekstu w „Polsce Walczącej”.

Kapitulację Niemców odebrał płk Antoni Grudziński. – W imieniu zwycięskich wojsk sojuszniczych oddziały 1. Dywizji Polskiej pod moim dowództwem obejmują władzę zwierzchnią nad obszarem twierdzy Wilhelmshaven. Wszystko od tej chwili przechodzi pod moje rozkazy – obwieścił polski oficer.

Generał Maczek przebywał w tym czasie w Bad Zwischenahn, gdzie – w kwaterze dowodzenia 2. Korpusu – był świadkiem „rozmów” z niemiecką delegacją. Jak dodał, dowódcom Wehrmachtu po prostu przedstawiono warunki kapitulacji, aby nie pozwolić na jakąkolwiek dyskusję. – Weszło sześciu oficerów niemieckich. Generał Erich von Straube, dowódca oddziałów armii między rzekami Ems i Wezerą, w towarzystwie lokalnego dowódcy marynarki wojennej, szefa sztabu i 3 dowódców odcinków wschodniej Fryzji. Weszli, ustawili się w rzędzie przed stołem, zasalutowali i stali na baczność. Jacyś inni niż ci brani na gorąco do niewoli, w pyle i kurzu bitwy, z emocjami bitwy niewygasłymi jeszcze na twarzy. Twarze ściągnięte i surowe, poza maską tą mogło się kryć wszystko i nic” – relacjonował generał.

Polski dowódca spotkał się też ze swym bezpośrednim przełożonym – gen. Guy’em Simmondsem (dowódcą 2. Korpusu), który powierzył żołnierzom 1. Dywizji Pancernej kontrolę nad rejonem Wilhelmshaven.

Wiwaty wśród gruzów

Niecałe dwa miesiące później, 19 maja 1945 roku, na ulicach zdobytego miasta słychać było radosne okrzyki w języku polskim. Wiwatowano na cześć Naczelnego Wodza gen. Władysława Andersa, który przybył z oficjalną wizytą do zdobywcy Wilhelmshaven. Chwila była doniosła – mijał właśnie rok od słynnego triumfu pod Monte Cassino. Aby uczcić przyjazd niezwykłego gościa, zorganizowano m.in. paradę wojskową, która przeszła główną aleją, przyozdobioną polskimi flagami. Dla gen. Maczka był to moment wielce symboliczny, swoista klamra kończąca szlak bojowy jego żołnierzy. – Zdyscyplinowana niemiecka ludność miasta dostała rozkaz szycia biało czerwonych flag i dekoracji z orłami polskimi tak, jakby szyła flagi o barwach niemieckich ze swastyką na przyjęcie Hitlera. I gdy dnia 19 maja gen. Anders przyjmował raport oddziałów dywizji pancernej w Wilhelmshaven, kilometrami ciągnąca się główna aleja miasta mieniła się kolorami biało -czerwonych polskich flag na długich 8 metrowych masztach. Tym akordem kończy się epopeja Pierwszej Polskiej Dywizji Pancernej – wspominał generał.

 

zdobycie.jpeg

1 Dywizja Pancerna w Wilhelmshaven w Niemczech. Fot. NAC

 

Atmosferę tego wyjątkowego dnia tak opisywał Święcicki: Przy wjeździe do Wilhelmshaven melduje się gen. Andersowi komendant miasta pułkownik Grudziński. Trochę dalej, na placu utworzonym przez bomby, zasłanym gruzami, belkami i szkłem, stoją oddziały 2 go pułku pancernego. Generał Anders odbiera raport, wita się z żołnierzami. Dzień jest, dla odmiany pochmurny i to stanowi także swoisty symbol. Tak zapewne jesienią 1939 roku, gdy skończyła się wspaniała i przeklęta wrześniowa pogoda musiały wyglądać popisy niemieckiego zwycięstwa w Polsce. Też były gruzy i też stał triumfujący żołnierz… Generał Anders jedzie dalej. Drogę wytyczają polskie, biało czerwone flagi. Jedna za drugą, długimi szpalerami, przez resztki wszystkich ulic. Nie można ich było umocować na ścianach domów, na balkonach i dachach, śródmieście bowiem Wilhelmshaven nie ma już domów, balkonów, dachów, ścian. Flagi powiewają więc na małych masztach, wbitych w chodniki uliczne.

Biało‐czerwoną flagę i godło z orłem białym umieszczono też na wieży ciśnień, dzięki czemu polskie barwy narodowe górowały nad całą okolicą. Bez „litości” potraktowano natomiast jedną ze zdobycznych flag niemieckich, na co zwrócono uwagę w reportażu „Polski Walczącej”: Przejście do wielkiej sali w gmachu dowództwa marynarki niemieckiej, gdzie drugi pułk pancerny podejmuje generała Andersa obiadem, prowadzi przez mały przedsionek. Kwadrat podłogi przedsionka zasłała całkowicie flaga hitlerowska. Każdy, kto wchodzi do sali, musi przekroczyć tę flagę i musi ją podeptać. Nawet, gdyby nie chciał. Ale my chcemy! Uczucia nasze, właśnie w tym byłym niemieckim dowództwie, domagają się satysfakcji, żądają drobnego chociażby zadośćuczynienia za wszystko, za wszystko co było. Zdeptana, zbrudzona pyłem nóg flaga jest pierwszym symbolem sprawiedliwości.

Po zdobyciu Wilhelmshaven na cześć Polaków wiwatowano, urządzano uroczystości i defilady, organizowano uczty, a w kwaterach dowództwa strzelano korkami od szampanów. Cóż z tego, skoro smak zwycięstwa z Niemcami był dla nas wyjątkowo gorzki. Szybko okazało się, że świat nie potrzebuje już polskiego bohaterstwa…

TEKST | Waldemar Kowalski  "Kombatant" Nr 4/2025 r.

Biuletyn Kombatant

nr 4 (412) kwiecień 2025

Kombatant 04.2025okl

Pożegnania

Z głębokim smutkiem zawiadamiam,

że 20 marca 2025 roku zmarł

 

ŚP

ppłk Janusz Gołuchowski

ps. „Orwicz”

 

urodzony 4 marca 1928 roku w Warszawie.

Więcej…